top of page
Szukaj

Niezapomniany Kornel Kubaczka

  • Zdjęcie autora: anpelts
    anpelts
  • 21 paź 2014
  • 6 minut(y) czytania

Wywiad ze Stefanem Dryszlem

Lata świetności sekcji tenisa stołowego AZS Gliwice nauczyły nas, że Kornela Kubaczkę (1933-1996) określały czyny. Co zrobić z ową resztą w człowieku, którą odkrywamy? Na pewno, tego świetnego, heroicznego życiorysu sportowego nie wolno zapomnieć. Już w styczniu kolejna edycja memoriału im. Kornela Kubaczki.

Andrzej Krypel - W gliwickim światku tenisa stołowego, Kornela Kubaczkę zapamiętano, jako znakomitego trenera. Jaki miał wpływ na rozwój pana sportowej kariery? Był pan przecież wielokrotnym medalistą mistrzostw Śląska i Polski, medalistą Mistrzostw Świata w Goeteborgu i Mistrzostw Europy w Moskwie, Pradze i Eindhoven. Wieloletnim trenerem Reprezentacji Polski seniorów.

Stefan Dryszel - Wpływ tak fundamentalny, że uważałem go prawie za drugiego ojca, bo ukształtował mnie niemal od podstaw, dość wcześnie mną się zajmując. Zacząłem dojeżdżać na treningi do Gliwic, gdy byłem w V-tej klasie szkoły podstawowej, czyli miałem 11 lat. Pamiętam takie wydarzenia, bo zapadają w pamięci na wiele lat. Pamiętam, jakim było niezwykłym przeżyciem, gdy przyjechałem do AZS’u na trening i zobaczyłem pierwszą drużynę: p. Romana Podwórnego, Adama Cyrusa, Bronisława Gowina i Kornela Kubaczkę. Dla mnie to był szok.

AK. To była jakby pierwsza półka, przecież niektórzy z nich, brali udział w Mistrzostwach Świata w Pekinie (‘61r.) i w Pradze (‘64r.)

SD. Tak, nasz najwyższy szczebel rozgrywek i gdy zobaczyłem ich grę, to wydawało mi się, że to jakiś kosmos nie do osiągnięcia dla mnie. Byłem zafascynowany tym wszystkim i trenując gdzieś obok, nieustannie podpatrywałem swoich mistrzów.

AK. Czy jakieś ich wspomnienia z mistrzostw świata utkwiły panu w pamięci?

SD. Byłem za młody, aby pamiętać ich wspomnienia. W zasadzie p. Kornel w tym sezonie, kiedy przyszedłem do Gliwic, kończył swoją zawodniczą karierę. To było moim szczęściem, bo mógł się mną zaopiekować. I on to zrobił. Okazało się, że nie tylko ja obserwowałem pierwszą drużynę, ale oni również łowili kątem oka, tego małego łebka, który grał nadzwyczaj dobrze, jak na swój wzrost i wiek. Pamiętam, gdy podszedł do mnie i mówi – Chłopcze, ile ty masz lat? Jedenaście. - A kto cię tu przyprowadził? A ja mówię – No, pan Mieczysław Pięta. - To ja się tobą zaopiekuję. To były jego słowa.

I ja to pamiętam.

Ponieważ widział we mnie niepospolity talent, dbał o to, by go nie zmarnować. Był dla mnie głównym sparingpartnerem, czyli grałem i trenowałem z kimś, o wiele lepszym ode mnie, a to ułatwiło mi start w mojej sportowej karierze i robiłem szybkie postępy. Pan Kornel nie robił prostych błędów, piłka nie spadała co chwilę ze stołu, ta piłka trzymała się stołu.

Także, ilość powtórzeń danego ćwiczenia, zawsze wzrastała i to było dla mnie bardzo korzystne.

Druga sprawa. Korygował mój backhand, bo byłem samoukiem. W Stanicy nikt mnie nie uczył techniki. Był forehand w miarę technicznie ułożony. Natomiast, ruch backhand’owy miałem połamany i na to wszystko p. Kornel poświęcił wiele czasu, aby go wyprostować. W całej mojej karierze, ten backhand był słabszą stroną, jednak udało się to zmienić na tyle, że nie przeszkadzał mi w grze - tak bym to nazwał. To też jest zasługą p.Kornela.

Nie bez przyczyny powiedziałem, że traktowałem go jak drugiego ojca, a on mnie jak syna. Doszło do zabawnego epizodu, gdy zostałem powołany na jakieś zawody. Nie pamiętam, czy to była NRD, czy Czechosłowacja. W każdym bądź razie, zostałem powołany do kadry kadetów, lecz zapomnieliśmy o jednej ważnej rzeczy. Jako niepełnoletni, potrzebowałem zgodę notarialną rodziców na wyjazd za granicę. Musieliśmy to szybko załatwić, bo następnego dnia wyjeżdżaliśmy, a mój ojciec był kilkaset metrów pod ziemią w kopalni „Gliwice”. Na całe szczęście, jego dowód osobisty został w domu. Pan Kornel pojechał po mamę do Stanicy, zabrali dowód ojca i pojechali gdzieś do notariusza. Przedstawił się jako mój ojciec i podpisał zgodę notarialną na mój wyjazd. No, to była totalna komedia. Nie wiem do dziś, jak to się udało. Może ten notariusz był znajomym, przecież w porównaniu ze zdjęciem, ewidentnie miał do czynienia z dwiema, różnymi osobami. To był dla mnie naprawdę rekord świata, co zrobił p. Kornel. Gdyby nie ten sprytny zabieg, to nie pojechałbym na te zawody. Straciłbym w jakimś stopniu, nagrodę za dotychczasowe osiągnięcia.

To jedna z weselszych przygód, jakie przeżyłem z p. Kornelem.

Druga historia. Kiedyś nie było podziału na ligę męską i kobiecą. Skład drużyny ligowej stanowiło trzech mężczyzn i kobieta. Pani Czesia Noworyta była wtedy czwartą osobą. A potem system rozszerzono do czterech mężczyzn i dwóch kobiet. Wyglądało to tak, że tych czterech mężczyzn grało każdy z każdym, kobiety miedzy sobą, dwa deble i dwa miksty. 24 partie rozgrywano w ciągu jednego meczu ligowego.

Proszę sobie wyobrazić – 12 osób na jednym stole i ile czasu trwał taki mecz?

I zabawna historia z tym związana. Były mniej więcej, podobne warunki jak dziś (mróz, śnieg). Polska grała wtedy w Superlidze Europejskiej. Mieliśmy ważny mecz o utrzymanie w grupie z Węgrami. Nie wiem z jakich powodów, Węgrzy wówczas grali bez najsilniejszego składu, bez Joniera, Klampara lub Gergely’ego, więc pojawiła się szansa, żeby tych Węgrów ograć. Na ten mecz, który miał odbyć się w Tarnobrzegu, powołano panią Noworytę, Marka Skibinskiego – grającego w AZS’sie i Witolda Woźnicę, a myśmy mieli dojechać, zostając już na mecz ligowy z Siarką Tarnobrzeg.

Umówiliśmy się w Gliwicach na rynku „Pod Arkadami”. Ruch drogowy odbywał się jeszcze wokół ratusza po kostce brukowej. Pamiętam, mieli z nami jeszcze jechać Wojtek Waldowski i Daria Baszczok. Czekaliśmy kilka godzin, a pana Kornela wciąż nie ma. Nie było komórek, żeby się kontaktować, w pracy go nie było; pracował w biurze projektowym. Po czterech godzinach p. Kornel wreszcie przyjechał. Miał Fiata 125p i gdy wszedł do samochodu, w przerdzewiałym podwoziu utkwiła mu noga, więc musiał jechać do blacharza, żeby mu to wszystko pospawał. Nie mogliśmy przecież jechać takim samochodem, stąd to spóźnienie.

Problem większy był z powrotem, bo dochodziły trzy osoby, które już były w Tarnobrzegu. A z Tarnobrzega do Gliwic koleją, z powodu licznych przesiadek, to nie była taka prosta sprawa,. Ostatecznie doszło do tego, że wcisnęliśmy się do samochodu w komplecie – siedem osób. Całe szczęście, że ze zreperowaną podłogą, bo mogliśmy tę podłogę stracić w czasie powrotnej podróży.

Jednak teraz zaczęły się komplikacje z oświetleniem, bo światła nam zaczęły gasnąć. Jadąc, trzymaliśmy się jakiegoś oświetlonego samochodu. W pewnym momencie, nieoczekiwanie światła zaczęły działać, a dosłownie kilometr dalej stała milicja, więc mieliśmy ogromne szczęście, że nas nie złapali. Dlatego pana Kornela, uważałem za wielkiego szczęściarza w takich sytuacjach.

Takie to wspomnienia wesołych przygód. Oprócz tego, co mogę powiedzieć.

On mnie traktował w zasadzie jak syna. Nawet czasami słyszałem z różnych źródeł, że żona pana Kornela, miała żartobliwe i delikatne pretensje o to, że więcej czasu poświęcał mnie, niż swoim dzieciom. A przecież miał córkę Asię i syna Kornela.

AK. Pewnie dlatego, że musiał się wywiązać z notarialnych obietnic.

SD. (śmiech) Jednak nigdy nie odczuwałem jakiejś niechęci, ze strony żony p. Kornela. Można tłumaczyć to tym, że widział we mnie duży talent, był zafascynowany tą dyscypliną sportową i widział też w tym swoją szansę jako trener, aby zaistnieć dobrym wynikiem swego wychowanka.

Gdy miałem 20 lat, wyjechał do Niemiec i zaczął pracować jako główny trener landu Bawarii.

Ale nawet wyjeżdżając tam, pamiętał o mnie. W czasie wakacji wyjeżdżałem dwukrotnie, rok po roku, na miesiąc do Niemiec. Miałem zajęcia w szóstoligowym klubie i za to otrzymywałem jeszcze 1500 DM. To były dla mnie nieprawdopodobne pieniądze, jak na tamte czasy. Czyli pamiętał o mnie nawet, gdy byłem pełnoletni i cały czas starał się pomagać mi.

Za to, p. Kornela bardzo ceniłem i byłem mu wdzięczy.

Gdy później wyjechałem za granicę w wieku 29 lat, do Niemiec i Francji, to nasze kontakty były rzadsze, ale czasami spotykaliśmy się. Pewnego razu przypominam sobie, zostałem zaproszony z małżonką do Wisły. Pan Kornel miał malowniczo położony domek letniskowy w Wiśle-Jaworniku,.

Była jakaś uroczystość połączona z rożnem. Piekliśmy prosiaka w swojskiej atmosferze. Nigdy o mnie nie zapominał i praktycznie, aż do śmierci, traktował jak członka swojej rodziny.

Także, mogę powiedzieć, że zawdzięczam mu wszystko. Pan Mieczysław Pięta mnie dostrzegł itd., ale w momencie, gdy przeszedłem do Gliwic, to p. Kornel – od A do Zet - ukształtował mnie w sporcie. Dlatego, zawsze będę go z wdzięcznością wspominał.

AK. Przypuszczam, że był zadowolony z efektów, wychował jednego z najlepszych zawodników w historii polskiego tenisa stołowego. Z czasu świetności AZS Gliwice?

SD. Tak oczywiście. Mógł czuć się spełniony, mógł pochwalić się swoimi osiągnięciami trenerskimi. W rozgrywkach o mistrzostwo Polski - AZS Gliwice - występował w najwyższej lidze przez 48 sezonów. Najdłużej w historii tenisa stołowego w Polsce.

To fakt, ale tenis stołowy był jego życiową pasją, on się po prostu w tym zatracał. Przecież normalnie pracował w biurze projektów, od 16,17:00 rozpoczynały się treningi. Praktycznie cały dzień nie było go w domu. Kochał to, co robił, widział tego efekty, a wtedy pracuje się o wiele łatwiej. Przede wszystkim osiągał sukcesy z drużyną, bo rywalizację w MP wygrywała wielokrotnie. Liczne medale w indywidualnych MP seniorów.

Mógł czuć się odpowiedzialny za sukcesy w Superlidze Europejskiej i mistrzostwach Europy, jego podopieczny został dwukrotnie mistrzem Polski młodzików w Wałbrzychu i Gliwicach, w juniorach byłem wicemistrzem Polski. W seniorach przebiłem się do pierwszego składu i te wszystkie sukcesy z Andrzejem Grubbą i Leszkiem Kucharskim, to była cały czas zasługa tego człowieka.

Na Mistrzostwach Świata w New Delhi (1987r.), w sześcioosobowym składzie - ze mną - czterech było z Gliwic: Norbert Mnich, Mirosław Pierończyk, Piotr Molenda. To były motywy, które bardzo go dopingowały. Zawsze będę pamiętał pana Kornela, jako człowieka sukcesu sportowego, świetnego trenera i niezwykle towarzyskiego, z poczuciem humoru człowieka.

AK. Uprzejmie dziękuję za ciekawą gawędę sportową.

Ze Stefanem Dryszlem rozmawiał Andrzej Krypel – Gliwice, dn. 13 grudnia 2010 roku.


 
 
 

Comments


Polecane posty
Ostatnie posty
Śledź nas
  • Google Classic

Fotoreportaże - Osobowości - Zajęcia treningowe - Miejsca do grania

© 2023 by Name of Template. Proudly created with Wix.com

bottom of page